poniedziałek, 22 lipca 2013

Thobela!

PIATEK

Thobela, w języku Sepedi znaczy dzień dobry.  Thobela, le kai , rehona ( dzień dobry, jak się masz, dobrze) to podstawa, bez której  nie powinniśmy wychodzić do tutejszych ludzi.
Piątek wieczór, początek weekendu, zza okna dobiega afrykańska muzyka z wioski, dziś zapewne obok cotygodniowej imprezy, kontynuacja świętowania urodzin Nelsona Mandeli. Wczoraj na Jego cześć odśpiewano  południowoafrykański hymn i kilka pieśni, wieczorem słychać było okrzyki „ Mandela! Madiba!”.

Hymn śpiewany jest jednocześnie w 5 językach: Xhosa, Zulu, Sotho, Afrikans i Angielskim, taki znak pojednania. Podobnie mnogość kolorów  flagi RPA ma symbolizować jedność wielu  południowoafrykańskich kultur.

Obchody urodzin Mandeli trwają 7 dni, jest to tzw. „Tydzień Mandeli”, podczas którego różne organizacje wychodzą z inicjatywą pomocy innym i tak do Siloe w czwartek przyjeżdża pani minister od spraw gospodarki wodno-przestrzennej wraz z ludźmi, którzy odnowią kilka budynków w ośrodku. Największą jednak atrakcją będą odwiedziny królowej wioski. Jako, że ośrodek położony jest na terenie tutejszej wioski, to pani minister wpierw zagościć musi u królowej, po czym ta dopiero może przyprowadzić panią minister do Siloe. Królowa jak dotąd jeszcze nie pokazała się w ośrodku, więc mamy chyba szczęście, że trafiło akurat na nasz pobyt ;)

Pracy okazało się więcej niż przypuszczaliśmy. W gabinecie przyjmujemy od 8 do 17: 00  z przerwą na obiad, a wieczory są na uzupełnianie dokumentacji medycznej, którą tutaj tworzymy dla każdego dziecka. Z początku było ciężko, dzieci się nas bały, a te starsze niechętnie do nas przychodziły zastanawiając się po co im opieka medyczna, skoro całe życie dawały sobie radę bez tego. Niestety ten brak opieki medycznej i brak świadomości co do podstawowych zasad higieny przyczynia się do powstawania różnorakich nieprawidłowości, które wykrywamy u co najmniej 80% pacjentów. Najczęściej jest to słaby czasem wręcz fatalny wzrok  i  to nie tylko u dzieci z Siloe, które już zostały przyjęte do ośrodka jako niewidome lub z upośledzonym widzeniem, poza tym rozległa grzybica skóry ,kiepski stan uzębienia, dolegliwości pokarmowe i wiele innych. Większość dolegliwości wynika z zaniedbań higienicznych.



Nasi mali pacjenci  z "zerowki" w poczekalni.

Niesamowite, jaka zmiana następuje wśród naszych pacjentów, kiedy przekroczą próg gabinetu Dzieci w poczekalni są roześmiane, zaczepiają i szaleją, natomiast po wejściu przerażenie chyba wzbudza niemal sterylna biel ścian, unoszący się w powietrzu zapach chlorheksydyny i dwóch białych w jeszcze bielszych fartuchach.  Grzeczne, posłuszne, milczące, wręcz przerażone, a zaraz po wyjściu znów małe diabły ;) Znów stają się odważne i równie odważnie podśmiechują się z nas, a najbardziej ich śmieszy ten nasz dziwny kolor skóry. Niektóre łapią mnie za rękę, przyglądają się i dotykają, by sprawdzić czy aby ta białą skóra jest tak samo gładka i ciepła. Dzieci z Siloe są nieco bardziej oswojone z białą skórą niż te ze szkoły Vrederust, oprócz tego, że na co dzień widują białe siostry to w dodatku wśród nich jest sporo albinosów. Co ciekawe w dziewczynkach z Siloe zdziwienie wzbudzały moje włosy. Któregoś razu, gdy kucnęłam przed jedną z nich i ta dotknęła moich włosów w kilka sekund utworzył się już wianuszek dziewczynek, które teraz stojąc nade mną miały wreszcie okazję zbadać moje włosy. Dotykały i wymieniały między sobą komentarze pełne zdziwienia w języku Sepedi. W końcu rozpuściłam włosy, po czym usłyszałam głosy zdumienia, śmiech i jeszcze większe zaskoczenie. Tym razem dziewczynki pokusiły się nawet o kilka angielskich komentarzy w stylu „so soft” „so fresh”, hmm biorąc pod uwagę moje dbanie o włosy tutaj w Afryce, nie do końca się z nimi zgadzałam ;) Dziewczynki  stały tak dłuższy czas nade mną, każda gładziła mnie po włosach, trochę mniej przyjemnie zrobiło się, gdy postanowiły mi robić fryzury i  jak na afrykańskie kobiety przystało mocno  naciągały moje włosy do koków i innych cudactw ;)


Jako, że bez wątpienia to właśnie dzieci uważam za największy skarb Afryki, to wparowałam do nich z aparatem, by upamiętnić każdą roześmianą twarz. One zaś chętnie pozowały do zdjęć, a jeszcze większą radość sprawiało im oglądanie siebie na wyświetlaczu aparatu. W końcu postanowiłam dać jednej z nich aparat, na początek wybrałam tą która wydawała się mieć jeszcze w stosunkowo dobry wzrok w porównaniu do reszty, zawiesiłam na szyi, wytłumaczyłam co i jak no i zaczęło się. Każda chciała spróbować, każda chciała stanąć do zdjęcia sama, z koleżanką, z grupą, ze mną. Również te słabiej widzące postanowiły zawalczyć o swoją kolejkę do aparatu. Na koniec pytały „Sista, Sista, when will you bring photos?”. Odpowiedź, że  mogę im pokazać na komputerze chyba ich nie zadowoliła, więc cóż trzeba wybrać się do miasta i poszukać czegoś w rodzaju punktu wywoływania zdjęć ;) 





W odniesieniu do poprzedniego wpisu muszę wspomnieć o tutejszych inicjacjach, czyli „obozach” w górach dla chłopców. Co roku organizowane są miesięczne wyprawy dla młodych chłopców  w trakcie tutejszej zimy. Kraj w porównaniu do reszty Afryki jest dość cywilizowany ( choć w wielu kwestiach mentalność jest typowo afrykańska), stąd stara się organizować inicjacje z jako takim standardem. Niestety wciąż jest wiele nielegalnych wypraw. Chłopców pozbywa się ubrań i przewiązuje jedynie przepaską, pożywieniem jest jedynie to, co zdobędą podczas polowania. Śpią pod gołym niebem, będąc jedynie w przepasce,  temperatura nocą potrafi sięgać 0 stopni.  Co roku z tego powodu ginie kilkadziesiąt młodych chłopców. Zwieńczeniem wyprawy jest obrzezanie, często jeden nóż dla wszystkich chłopców, nie muszę chyba dodawać co to oznacza przy tak wysokim wskaźniku zakażeń HIV tutaj. Często są to dzieci, wiek uczestników to 11-16 lat. Okazało się, że jeden z naszych pacjentów jest świeżo po inicjacji. Świeża rana po obrzezaniu, infekcja, gorączka, dziecko w wieku 9 lat.  Niektórzy mówią, że chłopcom podaje się środki psychoaktywne, co  pozwala im przetrwać ten miesiąc  w niskiej temperaturze, z małą ilością snu, inni mówią, że są pozbawiani wody. William - jeden z pracowników ośrodka, który swego czasu brał udział w inicjacji opowiadał, że jest to miesiąc praktycznie bez snu. Całą noc tańczą przy ognisku, żeby rozgrzać się i być stale uważnym, by nie zostać zaatakowanym przez dzikie zwierzę. Wierzyć czy nie? William wyznaje zasadę , że w życiu liczy się tylko siła, mówi, że to jest najwyższy cel południowoafrykańskich mężczyzn. Fakt, że chłopcy umierają w górach jest wg niego wolą Bożą, najważniejsze, że pozostali nabywają niesamowitej siły i odwagi. Po całym miesiącu chłopcy wracają pełni agresji, mówi się, że trzeba ich wtedy unikać jak ognia, mogą zaatakować każdego,  szczególnie chętnie białego. Dla mnie jest to kolejne potwierdzenie na to, co mi już na początku pobytu tutaj powiedziano, że życie ludzkie ma niewielką wartość w RPA, a przynajmniej zdecydowanie mniejszą niż w krajach europejskich ,  druga sprawa to napędzanie agresji i przemocy, która tutaj jest na porządku dziennym. Po krótkiej dyskusji z Williamem uznałam, że to nie ma najmniejszego sensu, on nie wierzy w moje przekonanie o tym, że życie ludzkie jest najwyższa wartością, a ja w jego, że to siła jest najważniejsza, takie o różnice kulturowe...

niedziela, 14 lipca 2013

Muhola w gorach

Nadszedł czas, by się przełamać i zrobić  w końcu jakąś wycieczkę poza ośrodek. Siloe otoczone jest górami, więc dwójka wolontariuszy z ośrodka zaproponowała nam na początek wycieczkę właśnie w góry. Z moją miłością do gór nie trzeba było mnie długo namawiać, wręcz momentalnie z entuzjazmem krzyknęłam „TAK!”. Góry wśród miejscowych wzbudzają pewną obawę, kojarzą się z dużym niebezpieczeństwem,  które oni tłumacza obecnością złych duchów na szczytach lub stworzeń, które na samej górze pożerają ludzi, gdy tamci z nich nie wracają. My natomiast bardziej niż duchów obawialiśmy się węży, ale ostatecznie uświadomiono nas, że zimą jest ich niewiele, więc możemy iść. Zdążyliśmy się już nasłuchać o tym, że jaki spust mają tutejsze węże. S. Fides opowiadała historie, która wydarzyła się w pobliskiej misji Benedyktynów, którzy trzymali psa na smyczy, a pewnego ranka ujrzeli pytona na smyczy albo o kobiecie, która idąc w góry została zjedzona w całości przez węża. Mimo zapewnień, że węże teraz śpią byliśmy ostrożni. Wybraliśmy szczyt i idziemy, pytając po drodze tubylców jak dojść na górę, odpowiedź była prosta „Idź prosto aż do góry”, no więc poszliśmy za tą błyskotliwą radą, szliśmy prosto aż do góry i faktycznie doszliśmy na sam szczyt ;) Łatwo nie było, a dzikość gór pomimo, że fascynowała dawała się we znaki. Przeprawy przez chaszcze i osuwające się kamienie były dokuczliwym elementem wyprawy, ale widoki i afrykańska jedyna w swoim rodzaju roślinność wynagradzała wszystko.

Pełne, mocne słońce i nieco męczące wejście sprawiło, że szybko wykorzystaliśmy cały zapas wody, tak więc podczas schodzenia pozostaliśmy z niczym. Od podnóża góry jeszcze spora droga do Siloe, wokół susza, skwar, twarda, pękająca  ziemia na zmianę z suchym piachem i dokuczliwym pyłem w powietrzu. 

Wracliśmy przez wioskę, co mnie uświadomiło, że najciekawsze jeszcze przede mną. Najciekawsze, czyli tamtejsi ludzie, o odmiennych zwyczajach, kulturze i nastawieniu do drugiego czlowieka.  Dopiero co weszliśmy do wioski i przywitały nas dzieci, dzieci, które są niemalże wszędzie, biegające boso, roześmiane i bardzo nami zaciekawione. W którymś momencie szła spora grupka maluchów z mamą, dzieci trzymające się za ręce wolaly za nami „ Muhola! Muhola”, co w Sepedi znaczy „Biały! Biały!”. Czuliśmy się nieco napiętnowani, ale im to sprawiało widać wielką radość ;) W prawdzie w RPA białych w porównaniu do innych afrykańskich krajów jest spora ilość, ale niewielu  jest w Limpopo, a na wioskach wcale, tak więc nic dziwnego, że tutaj widok białego jest czymś niespotykanym, a dla dzieci wręcz sensacją, które widząc nas zbierały się w grupie, uważnie obserwowały, machały i krzyczały do nas, a z całej masy nieznanych nam słów szybko wyłapywaliśmy „Muhola” ;) 

Ludzie z wioski chętnie rozmawiali, pytali skąd jesteśmy, więc zgodnie z prawdą odpowiadaliśmy ładnie „from Poland”. Później zastanawialiśmy się , czy wiedzą gdzie jest Polska, po czym nas poinformowano, że małe na to szanse,  niestety także dzieci uczące się , będące  w 7.  klasie ( odpowiednik naszej 1 gimnazjum) nie są w stanie wskazać na mapie Afryki, a Europa to po prostu bogate państwo, wiec tym bardziej nie nalezy sie spodziewac, ze wiedza gdzie jest Polska. Każdy natomiast wie o Ameryce,  powszechne wśród młodych jest  „american dream”. Młodzież marzy o wyjeździe do USA, zrobieniu tam studiów, dostatku i idealnym życiu. Co się dziwić, motywacja jest, skoro  jeden wyjechał i został prezydentem. :)

 Padało też pytanie, czy jestem żoną Marcina, a jak już się dowiedzieli, że nie i że parą też nie jesteśmy postanowili zabrać mnie ze sobą, nie wiem gdzie, nie wiem po co, więc grzecznie odmówiłam , a oni jak na dżentelmenów przystało uszanowali odmowę kobiety ;) 

We wiosce panowała jedna wielka zabawa, głośna afrykańska muzyka i gwar.  Jak nam później stróż z Siloe powiedział ( ten, który straszył nas bronią, ale siostry już nas uspokoiły, że stróże mają nakaz strzelania tylko w nogi jakby co…), impreza jest na cześć chłopców, a teraz już mężczyzn wracających z czegoś w rodzaju obozu przetrwania, a na którym mieli spędzić miesiąc w górach i na polowaniach w trudnych warunkach, co uczyniło ich prawdziwymi mężczyznami.

Dzis oficjalnie zostalismy przywitani na mszy sw. przez ksiedza i parafian. Sama zas msza tutaj jest niesamowitym przezyciem, w prawdzie odprawiana w jezyku Sepedi, ale zaangazowanie tutaj obecnych,  bebny i spiew kobiet w stylu gospel robilo wrazenie.
Dzieci powoli sie zjezdzaja, jutro jeszcze kilka formalnosci i spraw organizacyjnych, a od wtorku ruszamy pelna para z badaniami maluchow! :)

Nasza gora, wysokosc ponoc ok 1700 m.n.p.m.







Na szczycie ;)




piątek, 12 lipca 2013

Jest Afryka.


Po 32 godzinach od momentu wyjazdu z Poznania dotarliśmy do Misji Siloe.
Już na początku los postanowił urozmaicić nam drogę w postaci rozpoczęcia akcji porodowej na pokładzie, tak więc po drodze zaliczyliśmy międzylądowanie w Stambule.

Dubaj przywitał nas upalnie, 39-stopniową temperaturą w godzinach nocnych. Natomiast w docelowym Johannesburgu afrykańska zima, na szczęście łagodna, zaledwie 20 stopni na plusie, pełne słońce i susza, niestety noce zimne, więc zapas polarów przydaje się.

Johannesburg największe miasto RPA i tym samym najbardziej niebezpieczne, nie bez powodu każdy dom ogrodzony murami zakończonymi drutami, ale ponoć i to nie zawsze jest w stanie odstraszyć napastników. Niebezpiecznie jest się poruszać tutaj inaczej niż samochodem, więc pomimo, że Johannesburg liczy prawie 4 mln mieszkańców, to ciężko ich dostrzec na ulicach. Podobno nawet jedno z center handlowych ma odzwierciedlać miejskie ulicy, w postaci brukowanych podłóg i sufitu wzorowanego na niebo, co by tu poczuć trochę przestrzeni.

W Limpopo klimat już iście afrykański, tereny górzyste, bogata fauna, strusie, antylopy, pawiany przy drodze niczym autostopowicze.
W Siloe spokojnie, dzieci z ferii wracają dopiero w niedzielę, więc mamy czas na przygotowanie gabinetu, a przede wszystkim oswojenie się z tutaj jakże odmiennymi zwyczajami i warunkami. 
Pokoje miały być tylko dla nas, ale okazało się, że wcześniej zostały już zarezerwowane przez dodatkowych gości w postaci pająków wielkości połowy ręki (podobno jadowitych) i innych stworów. Niestety każde otwarcie szafy, odsłonięcie firanki wiązało się z nieprzyjemną niespodzianką. To nas ostatecznie zmotywowało do przeprowadzenia intensywnej eksterminacji, efekt był taki, że paskudztwa zaczęły wychodzić z każdej możliwej dziury. Walka jednak okazała się skuteczna, bo na drugi dzień pająków zero, a robali zaledwie kilka.

Zaskoczenie przyniosło także południowoafrykańskie niebo, w postaci leżącego księżyca i całkowicie odmiennego gwiazdozbioru z drogą mleczną na czele.
Pierwszy dzień dostarczał nam takich smaczków co chwila,  a jeszcze nie zdążyliśmy poznać tubylców, no może oprócz stróża, który robiąc obchód po ośrodku w godzinach wieczornych nakazał nam nosić latarki, bo inaczej będzie do nas strzelał.. ehh RPA.

Wyjazd do miasta w celu wymiany euro na tutejsze randy i kolejne zaskoczenie. Niestety znów wyszła na jaw nasza naiwność, że w Polokwane- stolicy jednej z 9 południowoafrykańskich prowincji (wielkości naszych kilku województw) wymienimy pieniądze w powszechnie nam znanym kantorze. Jeden z banków w centrum prowadził na szczęście wymianę walut, więc po przejściu przez śluzy ( tak w tutejszych bankach przechodzi się przez coś w rodzaju śluzy, aby dostać się ostatecznie do środka) podeszliśmy do okienka prosząc o wymianę naszych euro na randy. Cała procedura wymagała paszportu i dodatkowego dokumentu, spisania dokładnych danych, łącznie z adresem  i telefonem ( które btw i tak zostały przepisane z błędami, no ale procedura jest? Jest!). Następnie ok. godzina czekania, na przekazywanie dokumentów dalej i ostatecznie wręczenie nam pieniędzy.  Co ciekawe, o ile wymiana euro/dolarów na randy jest możliwa, o tyle sytuacja odwrotna się nie sprawdza bez paszportu południowoafrykańskiego, no chyba, że w bankach z licencją na takie transakcje i dodatkowymi procedurami w tym tłumaczeniem się, dlaczego chcemy wymieniać pieniądze, ale tym będziemy martwić się już pod koniec naszego pobytu. W każdym razie kolejne zakupy do gabinetu zrobione.

Z dostępem do Internetu jest różnie, więc i pewnie nowe wpisy na blogu będą się pojawiały z różną częstotliwością.

Czekamy z niecierpliwością na naszych małych pacjentów, a póki co robimy stopniowe wycieczki, zaczynając od spaceru do bramy ośrodka, natomiast już wkrótce wyprawa na wioskę ;)



Teren misji


Jeden z naszych wspollokatorow



poniedziałek, 8 lipca 2013

Już prawie Afryka.



Nareszcie! Ostatni egzamin zdany, walizki spakowane, możemy ruszać. 3 miesiące  przygody, afrykańskich krajobrazów, realizacji zadań medycznych,  poznawana nowej kultury, nowych ludzi, w tym przede wszystkim dzieci, do których jedziemy.

Jutro zaczynamy: Warszawa- Dubaj – Johannesburg – Polokwane – Siloe.

Trzymajcie kciuki!

Przy tej okazji ogromne podziękowania dla Fundacji Redemptoris Missio i wolontariuszy za zorganizowanie naszego wyjazdu, wsparcie i imprezę pożegnalną :)



Wyprawka na podróż od Fundacji...