niedziela, 14 lipca 2013

Muhola w gorach

Nadszedł czas, by się przełamać i zrobić  w końcu jakąś wycieczkę poza ośrodek. Siloe otoczone jest górami, więc dwójka wolontariuszy z ośrodka zaproponowała nam na początek wycieczkę właśnie w góry. Z moją miłością do gór nie trzeba było mnie długo namawiać, wręcz momentalnie z entuzjazmem krzyknęłam „TAK!”. Góry wśród miejscowych wzbudzają pewną obawę, kojarzą się z dużym niebezpieczeństwem,  które oni tłumacza obecnością złych duchów na szczytach lub stworzeń, które na samej górze pożerają ludzi, gdy tamci z nich nie wracają. My natomiast bardziej niż duchów obawialiśmy się węży, ale ostatecznie uświadomiono nas, że zimą jest ich niewiele, więc możemy iść. Zdążyliśmy się już nasłuchać o tym, że jaki spust mają tutejsze węże. S. Fides opowiadała historie, która wydarzyła się w pobliskiej misji Benedyktynów, którzy trzymali psa na smyczy, a pewnego ranka ujrzeli pytona na smyczy albo o kobiecie, która idąc w góry została zjedzona w całości przez węża. Mimo zapewnień, że węże teraz śpią byliśmy ostrożni. Wybraliśmy szczyt i idziemy, pytając po drodze tubylców jak dojść na górę, odpowiedź była prosta „Idź prosto aż do góry”, no więc poszliśmy za tą błyskotliwą radą, szliśmy prosto aż do góry i faktycznie doszliśmy na sam szczyt ;) Łatwo nie było, a dzikość gór pomimo, że fascynowała dawała się we znaki. Przeprawy przez chaszcze i osuwające się kamienie były dokuczliwym elementem wyprawy, ale widoki i afrykańska jedyna w swoim rodzaju roślinność wynagradzała wszystko.

Pełne, mocne słońce i nieco męczące wejście sprawiło, że szybko wykorzystaliśmy cały zapas wody, tak więc podczas schodzenia pozostaliśmy z niczym. Od podnóża góry jeszcze spora droga do Siloe, wokół susza, skwar, twarda, pękająca  ziemia na zmianę z suchym piachem i dokuczliwym pyłem w powietrzu. 

Wracliśmy przez wioskę, co mnie uświadomiło, że najciekawsze jeszcze przede mną. Najciekawsze, czyli tamtejsi ludzie, o odmiennych zwyczajach, kulturze i nastawieniu do drugiego czlowieka.  Dopiero co weszliśmy do wioski i przywitały nas dzieci, dzieci, które są niemalże wszędzie, biegające boso, roześmiane i bardzo nami zaciekawione. W którymś momencie szła spora grupka maluchów z mamą, dzieci trzymające się za ręce wolaly za nami „ Muhola! Muhola”, co w Sepedi znaczy „Biały! Biały!”. Czuliśmy się nieco napiętnowani, ale im to sprawiało widać wielką radość ;) W prawdzie w RPA białych w porównaniu do innych afrykańskich krajów jest spora ilość, ale niewielu  jest w Limpopo, a na wioskach wcale, tak więc nic dziwnego, że tutaj widok białego jest czymś niespotykanym, a dla dzieci wręcz sensacją, które widząc nas zbierały się w grupie, uważnie obserwowały, machały i krzyczały do nas, a z całej masy nieznanych nam słów szybko wyłapywaliśmy „Muhola” ;) 

Ludzie z wioski chętnie rozmawiali, pytali skąd jesteśmy, więc zgodnie z prawdą odpowiadaliśmy ładnie „from Poland”. Później zastanawialiśmy się , czy wiedzą gdzie jest Polska, po czym nas poinformowano, że małe na to szanse,  niestety także dzieci uczące się , będące  w 7.  klasie ( odpowiednik naszej 1 gimnazjum) nie są w stanie wskazać na mapie Afryki, a Europa to po prostu bogate państwo, wiec tym bardziej nie nalezy sie spodziewac, ze wiedza gdzie jest Polska. Każdy natomiast wie o Ameryce,  powszechne wśród młodych jest  „american dream”. Młodzież marzy o wyjeździe do USA, zrobieniu tam studiów, dostatku i idealnym życiu. Co się dziwić, motywacja jest, skoro  jeden wyjechał i został prezydentem. :)

 Padało też pytanie, czy jestem żoną Marcina, a jak już się dowiedzieli, że nie i że parą też nie jesteśmy postanowili zabrać mnie ze sobą, nie wiem gdzie, nie wiem po co, więc grzecznie odmówiłam , a oni jak na dżentelmenów przystało uszanowali odmowę kobiety ;) 

We wiosce panowała jedna wielka zabawa, głośna afrykańska muzyka i gwar.  Jak nam później stróż z Siloe powiedział ( ten, który straszył nas bronią, ale siostry już nas uspokoiły, że stróże mają nakaz strzelania tylko w nogi jakby co…), impreza jest na cześć chłopców, a teraz już mężczyzn wracających z czegoś w rodzaju obozu przetrwania, a na którym mieli spędzić miesiąc w górach i na polowaniach w trudnych warunkach, co uczyniło ich prawdziwymi mężczyznami.

Dzis oficjalnie zostalismy przywitani na mszy sw. przez ksiedza i parafian. Sama zas msza tutaj jest niesamowitym przezyciem, w prawdzie odprawiana w jezyku Sepedi, ale zaangazowanie tutaj obecnych,  bebny i spiew kobiet w stylu gospel robilo wrazenie.
Dzieci powoli sie zjezdzaja, jutro jeszcze kilka formalnosci i spraw organizacyjnych, a od wtorku ruszamy pelna para z badaniami maluchow! :)

Nasza gora, wysokosc ponoc ok 1700 m.n.p.m.







Na szczycie ;)




1 komentarz:

  1. Aneta w swoim górskim żywiole :) pozdrowienia dla Was i powodzenia! marta

    OdpowiedzUsuń