piątek, 6 grudnia 2013

Tata Mandela

Ok 3 miesiące temu w RPA:
Od rana słyszę dobiegający z Misji śpiew, w radosnych melodiach szybko wyłapuję hymn RPA i "Mandela" "Madiba". Dzieci i pracownicy misji poubierani w koszulki z wizerunkiem Mandeli szybko mnie uświadomili, że dziś ich Przywódca, ich Tata Mandela obchodzi 95 urodziny. Urodziny czyli oficjalnie Dzień Mandeli w RPA obchodzony jest jako dzień pomocy innym, a Afrykańczycy obchodzą go nie jeden dzień , ale tydzień życząc sobie nawzajem aby każdy dzień był w Afryce Dniem Mandeli.
Tydzień Mandeli obchodzono również hucznie u nas w Siloe. Przyjechali sponsorzy i przedstawiciele Południowoafrykańskiego Rządu aby wesprzeć Misje i wspólnie świętować to, że mają tak wspaniałego człowieka w swoim kraju. Hasło przewodnie "Take action, inspire change and make every day a Mandela Day". Dzieci śpiewały o Mandeli, wplatając pomiędzy krótkie scenki ukazujące Mandelę po wyjściu z więzienia i przejęciu władzy przemawiającego do ludu południowoafrykańskiego o przebaczeniu, zakończeniu walk i przemocy, końcu nienawiści wobec tych, którzy skrzywdzili. Radość, wzruszenie i łzy wśród świętujących.
Niestety spodziewaliśmy się, że to być może ostatnie urodziny ciężko chorującego Mandeli, ludzie jednak nie dopuszczali myśli, że ich Wielki Człowiek może odejść, zatrzymywali nas na wiosce, prosząc o modlitwę za Mandelę, mówiąc, że On musi żyć!

Którego razu dzieci pytają mnie:
-Wiesz kto to Nelson Mandela?
-Tak, jest znany na całym świecie.
-A kogo Wy w Polsce kochacie tak bardzo, jak my kochamy Mandele?

wtorek, 29 października 2013

O miejskim życiu w Afryce słów kilka

       Któregoś niezbyt pięknego dnia, jednego z tych kiedy to nad Siloe zebrały się chmury i były tak nisko, że miało się wrażenie, że można ich dotknąć, a mimo to kropli deszczu nie uraczyliśmy postanowiliśmy wybrać się do miasta. Tym razem nieco inaczej niż zwykle.

 
      Idąc w kierunku miejsca, które miejscowi wskazali nam jako przystanek dla minibusów zatrzymał się samochód tuż obok nas i pewna pani zaproponowała, że nas podrzuci. Mimo, że kusiło nas by skorzystać z najpopularniejszego transportu miejscowych, czyli szalonych minibusów postanowiliśmy zabrać się z miłą panią i drogą powrotną dojechać na wioskę busem. W mieście postanowiliśmy pozwolić sobie na zwykłe włóczęgostwo, czyli sposób zwiedzania RPA, którego raczej się nie poleca, jak zwykle ze względu na bezpieczeństwo. Wiadomo, że najciekawiej tam, gdzie niekoniecznie bezpiecznie, ale pochowaliśmy aparaty i inne kuszące los urządzenia i ruszyliśmy w stronę największej ulicy Polokwane  - Church. Po drodze mijaliśmy obszar tzw. "usług ulicznych" , fryzjerskich, gastronomicznych, panów "złote rączki" i inne. Najpopularniejsze były salony fryzjerskie, pod których to dachem w postaci płachty rzuconej na dwa pale roześmiani panowie strzygli,  a panie zaplatały warkocze podśpiewując wraz z muzyką, która ogarniała całą ulicę Church. Tu warto wspomnieć, że w podobny sposób "buduje się" myjnie samochodowe, jak np. na naszej wiosce. Wierzcie mi, nie trzeba nie wiadomo jak drogiego sprzętu, aby otworzyć własną myjnię samochodową, wystarczą cztery pale pokryte plandeką, wiadra z wodą, gąbka, płyn i to wszystko zwieńcza namalowany własnoręcznie wielkimi, kolorowymi literami napis "Car wash". Ale wracając do Church street, po powrocie od fryzjera można zahaczyć również o dentystę ulicznego, który to na swym stoisku usługowym wyrwie zęba, po czym zakupić kilogramy owoców i mopane worms, o których pisałam wcześniej. Pani nakładając ręką garść robaków dzwiąc się, że kupuje je biała osoba z radością udziela dokładnych wskazówek, jak je przyrządzić. I mogłabym tak wymienić, co jeszcze można sobie zafundować na tętniącej życiem Church street, z której to dobiegają dźwięki przekrzykujących się kobiet i afrykańskiej muzyki, na której to przepisy drogowe każdy ustala sam i świat wydaje się , że biegnie według własnego porządku. Ok. 17 uznaliśmy, że skoro za godzinę zacznie się ściemniać to czas ruszyć  na poszukiwanie czegoś, co miało nam służyć za transport do Siloe. Pokierowane nas na dworzec autobusowy odjeżdżający z ulicy nie żadnej innej, jak Church. Kierowca widząc nas nieco dziwił się, że nie dość że dwójka białych tutaj się kręci, to jeszcze pcha się na podróż minibusem. Zaproponował nam jednak honorowe miejsce z przodu, ja usiadłam w środku podziwiając kierownicę zdobioną kwiatami, a Marcin zastanawiał się jak usiąść na ruszającym się we wszystkie strony fotelu i jak zamknąć niezamykające się drzwi bi do tego jeszcze nie wypaść podczas jazdy. Kierowca wykonał jednak kilka szybkich ruchów, tj dopchnął krzesło w głąb pojazdu, a drzwi odpowiednio zatrzasnął przytrzymując ich różne części w między czasie. Wcześniej wprawdzie nas uprzedzono, że te transportowe busy nie przechodzą zazwyczaj przeglądów i powodują najwięcej wypadków drogowych, jednak gdy już weszliśmy do środka i poczuliśmy znów afrykański klimat zapomnieliśmy o tych informacjach. Kobiety ubrane w kwieciste suknie i dobrane do koloru chusty na głowie kołysały się w afrykańskich rytmach, które to kierowca nam zafundował z radia. W busie czuć było zapach świeżych owoców i warzyw zakupionych na targach wypełniających wielkie torby kolorowych kobiet, które oczywiście zostały przyniesione na głowie ( tak afrykańskie kobiety noszą na głowie torby z zakupami, worki z ziemniakami, miski z praniem, wiadra z wodą, kartony i właściwie to nie wiem, czego by nie były w stanie umieścić i przenieść na swej głowie). Ruszyliśmy trąbiąc na wszystko i wszystkich po drodze, czasem mieliśmy wrażenie, że kierowca naciska na klakson w rytm muzyki, ogólnie na afrykańskich drogach trąbi się bez przerwy, chyba tak po prostu dla zasady. Nic tu po przepisach, minibusy wyznają dwie reguły: tak szybko, jak tylko się da i tak dużo pasażerów, jak tylko się zmieści. Teraz rozumiem skąd te statystyki. Kierowca rzeczywiście nogi z gazu nie spuszczał wyprzedzając po drodze wszystko, co się dało wyprzedzić, ile km na godzinę jechał tego nie wiemy, gdyż licznik nie działał. Wjechaliśmy do naszej wioski, na główną drogę, po której bez przerwy przechodzą krowy, osły, kozy, kury i biegają dzieci i znów pojawia się na twarzy uśmiech na widok znaku ograniczenia prędkości zaledwie do 80 km/h. 
No dojechaliśmy busem pod same bramy misji i musimy przyznać, że wyprawa mimo, że tylko do Polokwane okazała się pełna wrażeń.




sobota, 12 października 2013

Mali artyści


Umiejętności muzyczne i taneczne to najpowszechniejsze wrodzone talenty Afrykańczyków. Odrobina muzyki, a cała grupa porywa się do tańca i tak w autobusach stojących w korku widać zamiast sfrustrowanych pasażerów, tańczących, rozśpiewanych ludzi. Przechodząc po sklepach, straganach wśród soczystych owoców Afryki i wszelkich rozmaitości służących do wszystkiego i do niczego  słychać piękne głosy afrykańskich kobiet w jeszcze bardziej kolorowych strojach niż te wszystkie owoce. Obecność bębnów na mszy świętej to norma, wystarczy kilka uderzeń, aby wszyscy poderwali się do śpiewów i tańca. Bębny to jedno, standard, ale wrażenie robią własnoręcznie zrobione instrumenty, grzechotki i inne. Niektórzy wierzą, że gra na tych niecodziennych instrumentach przywołuje Ducha Świętego.
Taniec i śpiew wnoszą pozytywne wibracje w każdą atmosferę, dodają energii i wiary, wiary np. w utęskniony deszcz. Dwa tygodnie temu cała parafia zebrała się w jednym miejscu, na otwartej przestrzeni, by całą noc modlitwą, śpiewem wybłagać deszcz. Rezultat był taki, że chmury owszem się zebrały, w niektórych wioskach popadało, a w Siloe jak to w Siloe spadło zaledwie kilka kropel. Sytuacja robi się nieciekawa, bo zasobów wody już coraz mniej, co skutkuje brakiem wody na misji co pewien czas. Pora deszczowa jednak zbliża się wielkimi krokami, więc wierzymy, że całonocne modły poskutkują i do Siloe przyjdzie upragniony deszcz.
Co dzień po oknami naszego domu i gabinetu słyszeliśmy głosy uczniów układające się w piękne melodie.



Kto zna sztukę decoupage te  wie, jakiej skrupulatności i dokładności wymaga ta praca. Czy zatem nie mając dobrego wzroku lub nie mając go wcale jest się wstanie stworzyć artystyczne dzieło decoupage? Oczywiście, zamiast wzroku wystarczy wyobraźnia, a dowodem na to są niewidome i niedowidzące dziewczyny z misji, których rezultaty pracy widać poniżej.




Od 3 dni jesteśmy już w Polsce. Trudno było wracać, opuszczać Afrykę, o której marzyliśmy, wspaniałych ludzi, których poznaliśmy, w tym dzieci, siostry oraz wolontariuszy i pracowników misji. Dziękujemy wszystkim, którzy pomogli nam w przygotowaniach do wyjazdu, którzy nas wspierali przez te 3 miesiące, zarówno tych z Polski jak i z Południowej Afryki. 
Zostało jeszcze dużo historii do opowiedzenia, wrażeń do podzielenia się, w sercu wciąż Afryka, więc kontynuacja bloga będzie stanowiła teraz jeszcze większą przyjemność.

czwartek, 26 września 2013

Euorpa ma zegarki, Afryka czas.

-Jestes mezatka?
-Nie.
-Wiesz, mam syna, zapoznam Cie z nim, potem zaplacimy lobole i bedziesz mogla zostac jego zona.

     Lobola stanowi tutaj dar slubny dla rodziny panny mlodej, jako wyraz wdziecznosci za wychowanie corki, czy pierwotnie jako pojednanie pomiedzy rodzinami nowozencow. Srednio placi sie rownowartosc 12 krow, ci bardziej nowoczesni uzywaja pieniedzy czy nawet kart kredytowych.  Im kobieta bardziej wyksztalcona tym rodzina wymaga wiekszego daru. Ustalenie wysokosci loboli odbywa sie za posrednictwem mediatora, czasem zas dwie rodziny spotykaja sie, stawiajac na stole butelke alkoholu, ktory ma sluzyc rozluznieniu napietej atmosfery, a nie spozyciu zawartosci butelki. 
Obowiazek placenia loboli dotyczy kazdego mezczyzny chcacego zawrzec zwiazek malzenski. Spotyka sie we wioskach pary zyjace razem, posiadajace dzieci, ale nie uznane za malzenstwo, gdyz mezczyzna nie zaplacil loboli. 


    Ferie w szkole pozwolily nam na chwile odetchnienia i tak to zwiedzielismy poludniowoafrykanskie co nieco. Tak o to zawitalismy do Durbanu. Pierwszy dzien zwiedzania i podziwiania oceanu chyba nieco namieszal nam w glowach, kiedy to postanowilismy wrocic autobusem do miejsca naszego noclegu po zachodzie slonca. Ludzie nieco dziwili sie, gdy pytalismy, jak mozemy znalezc przystanek czy rozklad jazdy, no przeciez widzimy tyle autobusow i malych busow krazacych po ulicach. Male busy mialy swoj klimat, jezdzily jak szalone po durbanskich ulicach i zabieraly pasazerow skad kolwiek i dowoazily dokad kolwiek. Rozbawieni i tanczacy pasazerowie zapraszali nas do skorzystania z tego najpowszechniejszego tutaj transportu, jednak odmowilismy, wciaz uparcie szukajac przystanku dla autobusow wygladajacego niemalze jak nasza polska komunikacja miejska. Miejscowi jednak nie mieli pojecia o co pytamy i za kazdym razem odsylali nas do szalonych busow. Kilka minut po 18, sciemnia sie i robi sie coraz nieciekawiej. Grupki mezczyzn przygladaja sie nam, czekajac tylko na okazje, na drobny blad, jak odlaczenie sie od reszty (byla nas czworka), puszczenie luzem na ramieniu torebki, czy wyjecie telefonu z kieszeni. Kiedy to jedna z grup szla wprost na nas pokazujac skladanego noza uznalismy, ze sytuacja robi sie coraz bardziej nieciekawa, wiec wchodzac pospiesznie do jednego ze sklepow posluchalismy rad sprzedawcow o jak najszybszym usunieciu sie z durbanskich ulic. Za ich rada wzielismy takze taksowke. Za kierownica siedziala kobieta i mimo, ze zazyczyla sobie sporej sumy wsiedlismy do samochodu, sluchajac kolejnych opowiesci o poludniowoafrykanskich przestepcach i zakazach spacerowania o zmroku. Niestety kolejny dzien z powodu kilku przygod i przez to dlugiego czekania na transport wygladal podobnie. Tym razem taksowka, taksowkarz i osoba, ktora usilnie probowala nas zachecic do przejazdzki wygladaly podejrzanie, wiec postanowilismy po prostu zniknac. Taksowka wraz z dwoma mezczyznami nas dogonili wciaz zachecajac do skorzystania z ich transportu, dobra wymowka i kilka randow zaplaty za fatyge tym razem skutecznie pozwolily nam pozegnac milych panow. Dwa wieczory z nuta strachu ostatecznie sprawily, ze zrozumielismy zasady panujace w tym kraju, a glowna brzmi "nie wychodz po zachodzie slonca". Nie bez powodu tez w sklepach sa kraty, a produkty podawane sa albo przez niewielkie okienka albo szczeliny miedzy szczeblami krat.




     Niestety czas nieublagalnie plynie i koniec juz coraz blizej, stramy sie jednak korzystac z kazdej afrykanskiej chwili. Czas w Afryce wydaje sie plynac inaczej, wolniej i nie bez powodu mowi sie, ze Europa ma zegarki, a Afryka ma czas. Miejscowi pytaja, czy przejdziemy ponownie, proszac bysmy nastepnym razem zostali jednak dluzej. Opowiadaja przy tym o problemach z dostepem do opieki medycznej, o tym , ze wiekszowsc lekarzy pracuje w sektorze prywatnym na, ktory ich nie stac, a wielu tych z sektora publicznego po prostu sie o nich nie troszczy, stad skazani sa na samych siebie i oczywiscie szamanow. Za 4 dni  koncza sie ferie , wiec cisze misji znow wypelni gwar dzieci.







wtorek, 17 września 2013

Kumotscho z 4 klasy miała ochotę spędzić trochę czasu w naszym towarzystwie po szkole. Pomagała mi zakładać opatrunki i pilnowała dyscypliny przed gabinetem wśród gromadki pacjentów. Dzieci z wioski uczęszczające do szkoły St Francis dostają jeden  posiłek o godzinie 9:30, dla wielu jest to jedyny posiłek w ciągu całego dnia. Po przyjęciu wszystkich pacjentów zabrałam więc Kumotscho do kuchni,  zapytałam na co ma ochotę, ta widząc Marcina wyjmującego z lodówki parówki, oznajmiła, że chce dokładnie to samo. Dostała więc na talerzu parówkę i kromkę pszennego chleba z serem, a obok położyłam nóż i widelec. Szybko się zorientowałam, że Kumotscho nawet nie zwróciła uwagi na sztućce,  zawinęła parówkę chlebem i już zabierała się do jedzenia, gdy zobaczyła Marcina krojącego parówkę nożem i widelcem. Szybko sięgnęła po swoje sztućce i uważnie obserwując Marcina ruchy zabrała się do krojenia. Pokazałam co i jak, a jej ten sposób jedzenia bardzo  się spodobał. Usiadła prosto i naśladowała każdy mój i Marcina ruch włącznie z eleganckim pozbywaniem się okruszków z kącików ust. Taka to nasza mała dama.




Mało kto spożywa jedzenie za pomocą sztućców, palce u dłoni idealnie spełniają ich rolę. Tradycyjną i najbardziej znaną i lubianą potrawą w RPA jest bohobe, czyli kasza kukurydziana gotowana z wodą, z czego powstaje biała papa i tak też wielu ludzi nazywa tutaj bohobe, papa. Bohobe można jeść jako samą potrawę, ale najczęściej dodaje się sosu, mleka ( bohobe na słodko), warzyw, mięsa lub gotowanej ryby z puszki ( ta ostatnia opcja najbardziej mnie odstrasza, ale chyba tutaj jest najbardziej popularna). Papę następnie formuje się w palcami w kulki i macza w sosie. Stanowi to istny przysmak mieszkańców Południowej Afryki, ja jednak wciąż się nie mogę przekonać do tego cuda.
Ciekawym eksperymentem było spróbowanie znanych tutaj mopane worms, czyli larw ćmy. Mieliśmy okazje spróbować je w najprostszej postaci, jako po prostu ususzone robaki oraz w zalewie z przyprawami. Smak nie powalał, ale też nie zniechęcał, bardziej zniechęcał widok i dźwięk przegryzanego pancerza robaka. Spróbowałam, ale jednak nie pokuszę więcej.

Mopane worms "na sucho"

Południowa Afryka ze względu na swój klimat obfituje w owoce, z czego najwięcej jest plantacji pomarańczy i cytryn, a także mango, kokosów, nieco mniej bananów. Ciekawym przysmakiem jest owoc baobabu. W środku konsystencja gąbczasta, w której zanurzone są pestki. Po rozłupaniu odrywa się kawalek i żuje gąbczasty miąższ wypluwając raz po raz pestki.
Podróżując samochodem niemalże przy każdej drodze można spotkać sprzedawców trzciny cukrowej, której odrywa się kawałek po kawałku i wysysa słodki sok.
Zasoby owoców, warzyw i różnorodność mięsa jest całkiem spora, jednak dla każdego wciąż największym przysmakiem pozostaje szybko sycąca i łatwa w przyrządzeniu papa- bohobe.









Ostatnie dni poświęciliśmy głównie zajęciom edukacyjnym. Klasy z podstawówki dowiedziały się co nieco na temat zasad higieny, starszych uczyliśmy pierwszej pomocy. Zainteresowanie uczniów tym, jak pomóc komuś w potrzebie przerosło nasze oczekiwania, a co najważniejsze wybiliśmy im z głowy ich własne pomysły udzielania pierwszej pomocy. Teraz już wiedzą, że osoby z atakiem padaczki wcale nie polewamy wodą, a poparzeń nie leczymy moczem. Dzieci natomiast zapewniają, że już więcej nie będą piły wody ze zbiorników na deszczówkę, bo wiedzą co się w niej czai. Nawet bez naszych szkoleń wiedziały o tym, że komary przenoszą malarię,  że brudna woda może być przyczyną cholery, a co zwróciło nasza największą uwagę, każde recytowało sposoby zakażenia  HIV, nawet te najmłodsze.


Tak wlasnie myjemy rece 

 
A tak myjemy uszy :)


Nadchodzace lato odczuwamy coraz to wyrazniej z kazdym dniem. Upaly stanowia bodziec dla wszelkich stawonogow i gadow, stad tez do naszego afrykanskiego domku ponownie zawitaly pajaki, tym razem inne gatunki wieksze i niebezpieczne oraz roznego rodzaju, niezidentyfikowane stworzenia latajace, chodzace i pelzajace. Swoja wizyta uraczyl nas tez mlody skorpion oraz jaszczurka szukajaca czegos w moich ubraniach. Chyba sie przyzwyczajamy, coraz czesciej gdy zasypiam czuje, gdy cos spada na moja reke, bywa, ze i twarz, pospiesznym ruchem odganiam stworzenie i probuje zasnac, nie myslac jaki to gosc uraczyl mnie swoja wizyta w lozku. Podobno koty sa naturalnymi wrogami tych wszystkich stworzen, tak wiec Marcin postanowil przygarnac miejscowego kota. Nowym przyjacielem postanowil sie rowniez pochwalic dzieciom, ku naszemu zdziwieniu kazde dziecko widzac Marcina z kotem na rekach ucieka z krzykiem. Miejscowi boja sie drpaieznikow, a kot nie jest uwazany tutaj za zwierze domowe, ale dzikie stworzenie z buszu.




wtorek, 10 września 2013

Niestety brak czasu i problemy z dostepem do internetu nie pozwalaja nam stale zamieszczac informacji o naszych dzialaniach. Zatem zamieszczam poki co kilka zdjec naszych maluchow i mam nadzieje, ze ich usmiechy wzbudza iskre radosci w kazdym z Was!






A na koniec lwica, ktora byla juz nieco oniesmielona ciaglym robieniem zdjec ;)





wtorek, 3 września 2013

Inny swiat

Wychodzę przed gabinet, tam grupa dzieci czekających na przyjęcie,  mam wrażenie, że dwa razy większa niż przed godziną, a i za godzinę będzie 3 razy większa niż teraz Czekają jednak cierpliwie, mimo, że są już po lekcjach. Po tych obserwacjach zauważam podchodzącego do mnie Thapelo trzymającego coś w dłoni, to mały ptaszek – tkacz. Dzieci proszą, abym zabrała ptaszka do siebie i go wyleczyła. Stoję osłupiała, a one wciąż proszą i pytają coraz głośniej, co z nim zrobię czy i jak mu pomogę.  Tkacz jednak nie dotrwał pomocy, więc poprosiłam dzieci, aby go zakopały, te jednak czując, że ptak jest wciąż ciepły broniły się przed pogrzebaniem go, długo zajęło przekonanie ich, że niestety już za późno na pomoc.



W niedzielę wraz z trójką polskich wolontariuszy- nauczycieli zabraliśmy chłopców z Siloe na piknik w góry, a raczej podnóże gór. Dzieci mimo, że niewidome lub niedowidzące szły dzielnie i chętnie przystępowały do każdej zabawy, naśladowały zwierzęta, ganiały się, a najchętniej grały w piłkę, nawet te które nie były w stanie dostrzec piłki! To zmotywowane maluchy, wystarczy jedno hasło: śpiewajmy! I wszyscy radośnie śpiewają. Wyjście poza teren misji na spacer dla dzieci niewidomych czy niedowidzących jest już dużą atrakcją, stąd też staramy się co pewien czas organizować takie pikniki dla naszych maluchów.





Próba wdrożenia choć kilku podstawowych zasad higieny nie jest prosta, za każdym razem dzieci zaskakują nas czymś nowym.
-Dzieci co robimy po wyjściu z toalety?
-???
- Myjemy ręce.  A co robimy przed jedzeniem?
-Modlimy sie! -odpowiedzialy chorem.
:)

Dzieci dotykiem i słuchem poznają świat. Dotykając moich rąk i twarzy natrafiają na bransoletkę ze słoniem i kolczyki, dopytują co to jest i uważnie badają każdy szczegół. Niektóre witając się z nami dotykają naszych ubrań i sprawdzają kieszenie w poszukiwaniu słodyczy. Kiedy któreś z dzieci ma urodziny przychodzi do nas wraz z grupką kolegów i koleżanek mówiąc mi na ucho: Sista today is my birthday, wiedzą, że wtedy dostaną cukierki ;)

Maluchy i nastolatki nabierają coraz to większego zaufania, na tyle, że przychodzą do nas ze smutnym wyrazem twarzy, po czym gdy pytamy się co się stało, czy coś ich boli, oni odpowiadają jeszcze bardziej zmartwieni historie o problemach z przyjaciółmi , a przede wszystkim z płcią przeciwną.

Mimo, że posiadania podstawowego asortymentu medycznego i niezbyt dużego doświadczenia staramy się pomóc dzieciom na tyle ile możemy, co Orzy takich warunkach bywa trudne, ale nie poddajemy się.  Często napotykamy na różne przeszkody typu brak konkretnych leków czy sprzętu diagnostycznego, w ten sposób wracamy do medycyny z czasów dawnych.  Zamiast tomografii musimy liczyć jedynie na zmysł dotyku, wzroku, nie uraczymy również analizatorów diagnostycznych, więc wykorzystujemy zmysły wzroku i węchu, w taki sposób badamy np. mocz, choć ostatnio udało nam się zaopatrzyć w paski testowe do podstawowej analizy moczu. Temu wszystkiemu towarzyszy zadziwiająca nas często pomysłowość.
Niestety pomimo obecności w Południowej Afryce dobrze wyposażonych szpitali, 80-90% ludzi nie jest w stanie z nich korzystać, gdyż stanowią one tzw. prywatny sektor służby zdrowia, na który stać jedynie bogatych mieszkańców RPA.  
Given, chłopiec chorujący na padaczkę, o którym pisałam wcześniej trafił do szpitala. Dostał leki, na które nie reagował, prezentował kilka napadów dziennie, tragedia. Znów poprosiliśmy o przyjście rodziców, ubłagaliśmy, by zabrali go do innego szpitala, udało się, powiedzieli, że pojadą z nim nawet do Johannesburga! Jakże się ucieszyliśmy, chyba daremnie. Chłopiec wrócił z Johannesburga, powiedział, że dostał inne tabletki i jest lepiej. Tak jest lepiej,  ataków jest mniej, ale wciąż ok. 2-3 dziennie, zawsze to mniej niż 6-7 ataków. Jesteśmy w szoku, że chłopiec jest wciąż w całkiem dobrym stanie. Ciągle chodzi z mną ta naiwność przywieziona z kraju europejskiego o zadbaniu o pacjenta, wykonaniu odpowiednich badań, obserwacji itd. itd. Ludzie chorujący na infekcje typy grypa czy przeziębienie otrzymują jako lek sterydy. Mała dziewczynka prezentująca objawy ADHD otrzymała od lekarza haloperidol- silny lek przeciwpsychotyczny stosowany w przypadku schizofrenii. Nawet sektor publicznej służby zdrowia jest całkiem dobrze wyposażony, jednak świadomość co do odpowiedniego wykorzystania i nawet podstawowego postępowania z pacjentem słaba. Tak nam mówiono od początku, jeden z najlepiej rozwiniętych afrykańskich krajów, ale jedynie materialnie, bo mentalnie wciąż ta sama Afryka.
Kolejnym problemem jest powszechnie występująca tutaj gruźlica. Na tyle powszechnie, że traktuje się ją jak grypę,  nie robiąc badań podaje się równie silnie leki przez wiele miesięcy. To wszystko powoduje, że paradoksalnie gruźlicy jest coraz więcej, a co najgorsze prątki są coraz to bardziej opornej na leki. Nie bez powodu się mówi, że w Południowej Afrycę jest najwięcej wielolekoopornej gruźlicy i to wszystko jest nie bez przyczyny.
Każdego dnia słyszymy i  obserwujemy przytłaczającą liczbę zakażeń HIV. Zazwyczaj w każdej rodzinie jest jakaś osoba zakażona HIV lub która już zmarła z powodu AIDS. Często dzieciom się nie mówi, że mama czy tata zmarł z powodu AIDS i takie też odpowiedzi słyszymy od naszych pacjentów, gdy pytamy o rodziców, że zmarli, ale nie wiedzą dlaczego.
Mówiono nam o typowym stylu życia, jako przyczynie tak dużej liczbie zakażeń HIV. Kontakty seksualne bez zabezpieczenia, które stanowi tutaj ujmę dla mężczyzny to jedno.  Poza tym kontakty z wieloma partnerami lub partnerkami. Mówi się o typowym obrazie życia, kiedy to kobieta aby pokazać przyszłemu mężowi, że jest płodna przed pójściem za mąż rodzi dzieci, zazwyczaj ojców jest kilkoro. Przyszły mąż widząc gromadkę dzieci  wie że ta kobieta da mu potomstwo, więc może ją wciąć za żonę. Bieda w Limpopo powoduje, że mężczyźni by utrzymać rodzinę wyjeżdżają do innej prowincji RPA, Gautengu, tam szukają pracy w kopalniach w okolicach Johannesburga, tam często mają kolejne kobiety, dochodzi także do gwałtów. Ten przykry obraz jest zaledwie namiastką, która tłumaczy specyfikę RPA,  przemocy na tle seksualnym, rozprzestrzeniania się HIV i braku obrazu prawdziwej rodziny wśród dzieci. Wszystkie te skutki są w powiązaniu ze sobą, czy to się zmieni? Możemy mieć nadzieję, że to wszystko jest wynikiem panującego jeszcze nie tak dawno apartheidu, że wszystko to jest jeszcze świeże i że trzeba czasu. Oby.

Każdego dnia przekonujemy się, jak dużą rolę wśród Afrykańczyków odgrywają czary. Ludzie kontaktują się z przodkami w celu uzyskania porady życiowej i jest to tak normalne, jak rozmowa z żyjącym dziadkiem czy babcią, którzy przekazują nam życiową mądrość. Nie poznałam jeszcze szczegółów tego rytuału, wiem natomiast, że  na terenie gospodarstwa przeznaczone jest do tego specjalne miejsce, gdzie rzuca się kośćmi, wrzuca zioła i tańczy. Jako akcesoria używają czegoś w rodzaju toporka, kiedy zapytałam pewnej kobiety, dlaczego tego używają, zastanowiła się chwilę, po czym odpowiedziała, że przodków po prostu cieszy taki widok. Być może i rytuał z czasem się zmienia, ale tego muszę się jeszcze dowiedzieć. Poza tym poznałam niekonwencjonalne metody rozpoznawania ciąży u kobiety, ale o tym napisze później, kiedy dowiem się o więcej szczegółów.





czwartek, 22 sierpnia 2013

Nasi mali pacjenci

Godzina 19:30,  od godziny jest już zupełnie ciemno. Dzień się jednak wydłuża, w końcu zbliża się wiosna, temperatura w ciągu dnia sięga 25 stopi, pełne słońce i do spania wystarcza jedna cienka kołdra. Roibos z mlekiem i maczane w nim popularne tutaj Rusks. Z komputera muzyka…  etiopska, płytę pożyczyłam od sklepikarza z wioski, który pochodzi z Etiopii ( tutaj pozdrowienia dla naszych położnych z Etiopii -Eweliny i Marty ;) ).

Sinetembe to 7-letnia dziewczynka, którą rodzice w tym roku przyprowadzili do misji Siloe. Dziecko urodziło się bez gałek ocznych, w momencie gdy przyjęto ją do Siloe nie potrafiła jeszcze chodzić i bała się dotyku przez każdą obcą osobę. Jedna z sióstr zajęła się małą, zdobyła jej zaufanie i rozpoczęła naukę chodzenia. Obecnie jest to jedno z najbardziej radosnych dzieci tutaj. Pełna motywacji, mimo, że wciąż się kołysze i przewraca podczas stawiania swoich pierwszych kroków bez zastanowienia podnosi się i próbuje spacerować dalej. Z początku, gdy ją poznaliśmy, podejrzewaliśmy, że przyczyną problemów z chodzeniem są zaburzenia neurologiczne, być może dystrofia mięśniowa czy zaburzenia związane z układem kostno-stawowym, szybko jednak nas uświadomiono, że przez 7 lat nikt nie nauczył niewidomej dziewczynki chodzić.



Kolejna grupka maluchów z Siloe czeka w kolejce do badania. Podchodzę do 10-letniej Jane. Mała całkowicie niewidoma przybliża się do mnie powoli, dzieje się coś dziwnego, po chwili się orientuje, że mała mnie po prostu obwąchuje. Po chwili do Jane podchodzi pani Bambo, pielęgniarka, dziewczynka jej nie poznaje, więc p. Bambo przystawia jej swoją dłoń do powąchania, tak dziecko poznaje ludzi… Dziewczynka nie daje się zbadać, nie pozwala się nawet dotknąć. Łapie w ręce wszystko co ma pod ręką, zabiera mi stetoskop i próbuje go ugryźć… Jane urodziła się z wieloma wadami wrodzonymi, jednym z problemów jest głębokie upośledzenie umysłowe. Po chwili dostaje informacje, dziewczynka jest z kazirodczego „związku”, matka została zgwałcona przez własnego ojca. Rodzina wyrzekła się córki, która po przebytej tragedii odrzuca swoje dziecko- Jane.. Biorę głęboki oddech, zamykam oczy na moment, próbuje nie słuchać dalszych informacji, informacji o tym, że dzieci, których dotyka tragedia w domu, przemoc, molestowanie jest tutaj więcej. Otwieram oczy, biorę małą do siebie, próbuje złapać kontakt, mimo wielkich starań skutki są marne, Jane wypowiada pojedyncze słowa, które nijak się mają do sytuacji. Mimo wszystko udało mi się osłuchać, zbadać brzuszek, zmierzyć i zważyć, 10-letnia dziewczynka waży zaledwie 18 kg.

16-letni chłopiec przychodzi do zbadania, zdejmuje koszulkę, a ja biorę się za osłuchiwanie, zatrzymuje wzrok na plecach, na ogromnych bliznach, wyglądających jak po biczowaniu, pytam:
-Co to jest na Twoich plecach?
-To tradycja.
-Inicjacja ?  (obozy dla młodych chłopców, mających uczynić z nich mężczyzn)
-Tak.
-Czy wszyscy uczestnicy inicjacji są bici?
-To nasza tradycja.
-…

Ktoś puka do drzwi gabinetu, zajęci ropiejącymi ranami jednego z pacjentów, każemy czekać. Pukanie jednak nie ustępuje, więc podchodzę do drzwi, otwieram i widzę grupę dzieci otaczających kogoś leżącego na ziemi. Chłopiec ma napad padaczkowy, odganiamy tłum i po napadzie zabieramy go do siebie. To Given z 5 klasy, odpoczywa, jest senny, po chwili kolejny napad i następny… Podajemy lek na przerwanie napadów, prosimy wezwać rodziców. Przyjeżdża mama, mówi, że chłopiec dostaje podobnych napadów od 5 lat, czasem nawet codziennie. Jesteśmy w szoku, prosimy mamę, by natychmiast zabrała chłopca do szpitala, tłumaczymy, że wymaga leczenie, mama tylko przytakuje, ale mamy wrażenie, że puszcza nasze słowa mimo uszu. Kolejny raz załamujemy ręce.. Givena jednak już drugi dzień nie ma w szkole, mamy cichą nadzieje, że mama jednak potraktowała nasze słowa poważnie.

W tym tygodniu zaczynamy badać dzieci z 4  klasy. Przychodzi chłopiec, po zważeniu, zmierzeniu i zebraniu kilku podstawowych informacji, zabieram się do osłuchiwania i badania brzucha. Wzrok utkwił mi na środku brzucha, widzę blizny odchodzące promieniście od pępka, co wygląda niczym promienie słońca. Widziałam już podobne blizny u dzieci, były mało wyraźne i raczej nie ułożone tak regularnie, jak w tym przypadku. Pytam:
-Co to jest?
-Byłem chory.
-Ktoś Ci to zrobił?
-Tak.
-Sangoma? ( tutejszy szaman)
-Tak.
-Co to była za choroba?
-Miałem biegunkę.
Jak się później dowiedziałam, nacięcia pozwalają wydobyć się, temu, co zatruwa organizm i powoduje biegunkę.
 Osłuchuje następnego pacjenta, widzę podobne blizny tym razem na klatce piersiowej, więc i w tym przypadku ośmielam się zapytać:
-Co to jest?
-Wymiotowałem, więc mnie leczyli.
Nie pytam już, kto to zrobił, bo doskonale znam odpowiedź. Po chwili zabieram się za osłuchiwanie płuc tego samego chłopca, widzę te same blizny na plecach, sama już sobie odtwarzam tok myślenia Sangomy, który w ten sposób leczy wymioty.

Przychodzi dziewczynka z 6 klasy,  od miesiąca biegunka i bóle brzucha. Pacjentka dobrze mówi po angielsku, więc zbieram dokładny wywiad. Dziewczynka twierdzi, że biegunka to nic złego, rodzice zawsze jej powtarzali, że gdy dziecko rośnie, to organizm w jakiś sposób musi wydalić toksyny produkowane podczas procesu wzrastania. No tak, teraz rozumiem postępowanie Sangomy, który ratuje od biegunki nacinając brzuch, dając w ten sposób inną drogę wydobycia się szkodliwych substancji..
Przekonuje dziewczynkę, że biegunka nie jest niczym normalnym, podaje leki, nawadniam i zapraszam wkrótce na badanie mikroskopowe w kierunku pasożytów.





Każdego dnia dowiaduje się o zaskakujących wierzeniach tubylców.
Już od początku zwróciły nasza uwagę sznurki, którymi przewiązane są dzieci, co widać gdy rozbieramy maluchy do badania. Zapytałam jednej z miejscowych kobiet, czemu mają służyć te gadżety, odpowiedź, taka jakiej się spodziewałam- ochrona przed złem i nieszczęśliwymi wypadkami.
Taką samą funkcję ma spełniać różaniec zawieszony na szyi, który spotykamy również u wielu dzieci i nastolatków i to bez względu na to, jakiego są wyznania. Katolików w RPA jest niewielu, ale nawet i oni przywiązani są na tyle silnie do magii i tradycyjnych wierzeń, że po niedzielnej mszy wybierają się do Sangomy, a każde z ich dzieci nosi sznurek, by chronić przed złymi duchami.

Znane okrągłe afrykańskie chatki też nie bez powodu są okrągłe. Mimo, że w południowoafrykańskich wioskach takich się już nie buduje, to w tych wybudowanych niegdyś i stojących do dziś ludzie wciąż mieszkają, a i czują się bardziej bezpieczni, gdyż w okrągłym domku kąta nie uraczą, a w kącie czają się złe duchy. Według wierzeń mieszkańców Południowej Afryki te same duchy potrafią dostać się do domu przez otwarte okna o zmroku, dlatego też po zachodzie słońca zamykane są okna i zasłaniane zasłony. Moja pierwsza myśl na temat pozamykanych szczelnie okien o zmroku szła w stronę ochrony przed napastnikami, których nie brakuje w RPA, jakże mnie ta Afryka jednak zaskakuje…


A góry wciaz plona...