Któregoś niezbyt pięknego dnia, jednego z tych kiedy to nad Siloe zebrały
się chmury i były tak nisko, że miało się wrażenie, że można ich dotknąć, a mimo
to kropli deszczu nie uraczyliśmy postanowiliśmy wybrać się do miasta. Tym
razem nieco inaczej niż zwykle.
Idąc w kierunku miejsca, które miejscowi
wskazali nam jako przystanek dla minibusów zatrzymał się samochód tuż obok nas
i pewna pani zaproponowała, że nas podrzuci. Mimo, że kusiło nas by skorzystać
z najpopularniejszego transportu miejscowych, czyli szalonych minibusów
postanowiliśmy zabrać się z miłą panią i drogą powrotną dojechać na wioskę
busem. W mieście postanowiliśmy pozwolić sobie na zwykłe
włóczęgostwo, czyli sposób zwiedzania RPA, którego raczej się nie poleca, jak zwykle ze względu na bezpieczeństwo. Wiadomo, że najciekawiej tam, gdzie niekoniecznie
bezpiecznie, ale pochowaliśmy aparaty i inne kuszące los urządzenia i ruszyliśmy w stronę największej
ulicy Polokwane - Church. Po drodze mijaliśmy obszar tzw. "usług
ulicznych" , fryzjerskich, gastronomicznych, panów "złote rączki"
i inne. Najpopularniejsze były salony fryzjerskie, pod których to dachem w postaci
płachty rzuconej na dwa pale roześmiani panowie strzygli, a panie zaplatały
warkocze podśpiewując wraz z muzyką, która ogarniała całą ulicę Church. Tu warto wspomnieć, że w podobny sposób "buduje się" myjnie samochodowe, jak np.
na naszej wiosce. Wierzcie mi, nie trzeba nie wiadomo jak drogiego sprzętu, aby
otworzyć własną myjnię samochodową, wystarczą cztery pale pokryte plandeką,
wiadra z wodą, gąbka, płyn i to wszystko zwieńcza namalowany własnoręcznie
wielkimi, kolorowymi literami napis "Car wash". Ale wracając do Church
street, po powrocie od fryzjera można zahaczyć również o
dentystę ulicznego, który to na swym stoisku usługowym wyrwie zęba, po czym zakupić kilogramy owoców i mopane worms, o których
pisałam wcześniej. Pani nakładając ręką garść robaków dzwiąc się, że kupuje je biała osoba z radością udziela dokładnych
wskazówek, jak je przyrządzić. I mogłabym tak wymienić, co jeszcze można sobie
zafundować na tętniącej życiem Church street, z której to dobiegają dźwięki przekrzykujących się
kobiet i afrykańskiej muzyki, na której to przepisy drogowe
każdy ustala sam i świat wydaje się , że biegnie według własnego porządku. Ok. 17 uznaliśmy, że skoro za godzinę zacznie się ściemniać to
czas ruszyć na poszukiwanie czegoś, co
miało nam służyć za transport do Siloe. Pokierowane nas na dworzec autobusowy
odjeżdżający z ulicy nie żadnej innej, jak Church. Kierowca widząc nas
nieco dziwił się, że nie dość że dwójka białych tutaj się kręci, to jeszcze
pcha się na podróż minibusem. Zaproponował nam jednak honorowe miejsce z
przodu, ja usiadłam w środku podziwiając kierownicę zdobioną kwiatami, a Marcin
zastanawiał się jak usiąść na ruszającym się we wszystkie strony fotelu i jak zamknąć niezamykające
się drzwi bi do tego jeszcze nie wypaść podczas jazdy. Kierowca wykonał jednak kilka szybkich ruchów, tj
dopchnął krzesło w głąb pojazdu, a drzwi odpowiednio zatrzasnął przytrzymując
ich różne części w między czasie. Wcześniej wprawdzie nas uprzedzono, że te transportowe
busy nie przechodzą zazwyczaj przeglądów i powodują najwięcej wypadków
drogowych, jednak gdy już weszliśmy do środka i poczuliśmy znów afrykański
klimat zapomnieliśmy o tych informacjach. Kobiety ubrane w kwieciste suknie i
dobrane do koloru chusty na głowie kołysały się w afrykańskich rytmach, które
to kierowca nam zafundował z radia. W busie czuć było zapach świeżych owoców i warzyw
zakupionych na targach wypełniających wielkie torby kolorowych kobiet, które
oczywiście zostały przyniesione na głowie ( tak afrykańskie kobiety noszą na głowie torby
z zakupami, worki z ziemniakami, miski z praniem, wiadra z wodą, kartony i
właściwie to nie wiem, czego by nie były w stanie umieścić i przenieść na swej
głowie). Ruszyliśmy trąbiąc na wszystko i wszystkich po drodze, czasem mieliśmy
wrażenie, że kierowca naciska na klakson w rytm muzyki, ogólnie na afrykańskich
drogach trąbi się bez przerwy, chyba tak po prostu dla zasady. Nic tu po przepisach, minibusy wyznają dwie
reguły: tak szybko, jak tylko się da i tak dużo pasażerów, jak tylko się zmieści. Teraz rozumiem skąd te statystyki. Kierowca rzeczywiście nogi z gazu nie
spuszczał wyprzedzając po drodze wszystko, co się dało wyprzedzić, ile km na
godzinę jechał tego nie wiemy, gdyż licznik nie działał. Wjechaliśmy do naszej wioski, na główną drogę, po której bez
przerwy przechodzą krowy, osły, kozy, kury i biegają dzieci i znów pojawia się na twarzy uśmiech na widok znaku ograniczenia prędkości zaledwie do 80 km/h.
No dojechaliśmy busem pod same bramy misji i musimy przyznać, że wyprawa
mimo, że tylko do Polokwane okazała się pełna wrażeń.