Nadszedł czas, by
się przełamać i zrobić w końcu jakąś
wycieczkę poza ośrodek. Siloe otoczone jest górami, więc dwójka wolontariuszy z
ośrodka zaproponowała nam na początek wycieczkę właśnie w góry. Z moją miłością
do gór nie trzeba było mnie długo namawiać, wręcz momentalnie z entuzjazmem
krzyknęłam „TAK!”. Góry wśród miejscowych wzbudzają pewną obawę, kojarzą się z
dużym niebezpieczeństwem, które oni
tłumacza obecnością złych duchów na szczytach lub stworzeń, które na samej
górze pożerają ludzi, gdy tamci z nich nie wracają. My natomiast bardziej niż
duchów obawialiśmy się węży, ale ostatecznie uświadomiono nas, że zimą jest ich
niewiele, więc możemy iść. Zdążyliśmy się już nasłuchać o tym, że jaki spust
mają tutejsze węże. S. Fides opowiadała historie, która wydarzyła się w
pobliskiej misji Benedyktynów, którzy trzymali psa na smyczy, a pewnego ranka
ujrzeli pytona na smyczy albo o kobiecie, która idąc w góry została zjedzona w
całości przez węża. Mimo
zapewnień, że węże teraz śpią byliśmy ostrożni. Wybraliśmy szczyt i idziemy, pytając
po drodze tubylców jak dojść na górę, odpowiedź była prosta „Idź prosto aż do
góry”, no więc poszliśmy za tą błyskotliwą radą, szliśmy prosto aż do góry i
faktycznie doszliśmy na sam szczyt ;) Łatwo nie było, a dzikość gór pomimo, że
fascynowała dawała się we znaki. Przeprawy przez chaszcze i osuwające się
kamienie były dokuczliwym elementem wyprawy, ale widoki i afrykańska jedyna w
swoim rodzaju roślinność wynagradzała wszystko.
Pełne, mocne słońce
i nieco męczące wejście sprawiło, że szybko wykorzystaliśmy cały zapas wody,
tak więc podczas schodzenia pozostaliśmy z niczym. Od podnóża góry jeszcze
spora droga do Siloe, wokół susza, skwar, twarda, pękająca ziemia na zmianę z suchym piachem i
dokuczliwym pyłem w powietrzu.
Wracliśmy przez wioskę, co mnie uświadomiło, że
najciekawsze jeszcze przede mną. Najciekawsze, czyli tamtejsi ludzie, o
odmiennych zwyczajach, kulturze i nastawieniu do drugiego czlowieka. Dopiero
co weszliśmy do wioski i przywitały nas dzieci, dzieci, które są niemalże
wszędzie, biegające boso, roześmiane i bardzo nami zaciekawione. W którymś
momencie szła spora grupka maluchów z mamą, dzieci trzymające się za ręce wolaly za nami „ Muhola! Muhola”, co w Sepedi znaczy „Biały! Biały!”.
Czuliśmy się nieco napiętnowani, ale im to sprawiało widać wielką radość ;) W
prawdzie w RPA białych w porównaniu do innych afrykańskich krajów jest spora
ilość, ale niewielu jest w Limpopo, a na
wioskach wcale, tak więc nic dziwnego, że tutaj widok białego jest czymś
niespotykanym, a dla dzieci wręcz sensacją, które widząc nas zbierały się w
grupie, uważnie obserwowały, machały i krzyczały do nas, a z całej masy
nieznanych nam słów szybko wyłapywaliśmy „Muhola” ;)
Ludzie z wioski chętnie
rozmawiali, pytali skąd jesteśmy, więc zgodnie z prawdą odpowiadaliśmy ładnie
„from Poland”. Później zastanawialiśmy się , czy wiedzą gdzie jest Polska, po
czym nas poinformowano, że małe na to szanse, niestety także dzieci uczące się , będące w 7.
klasie ( odpowiednik naszej 1 gimnazjum) nie są w stanie wskazać na
mapie Afryki, a Europa to po prostu bogate państwo, wiec tym bardziej nie nalezy sie spodziewac, ze wiedza gdzie jest Polska. Każdy natomiast wie o
Ameryce, powszechne wśród młodych jest „american dream”. Młodzież marzy o wyjeździe
do USA, zrobieniu tam studiów, dostatku i idealnym życiu. Co się dziwić, motywacja
jest, skoro jeden wyjechał i został
prezydentem. :)
Padało też pytanie, czy jestem żoną Marcina, a jak już się
dowiedzieli, że nie i że parą też nie jesteśmy postanowili zabrać mnie ze sobą, nie wiem gdzie, nie wiem po co, więc grzecznie odmówiłam , a oni jak na
dżentelmenów przystało uszanowali odmowę kobiety ;)
We wiosce panowała jedna
wielka zabawa, głośna afrykańska muzyka i gwar.
Jak nam później stróż z Siloe powiedział ( ten, który straszył nas
bronią, ale siostry już nas uspokoiły, że stróże mają nakaz strzelania tylko w nogi
jakby co…), impreza jest na cześć chłopców, a teraz już mężczyzn wracających z
czegoś w rodzaju obozu przetrwania, a na którym mieli spędzić miesiąc w górach
i na polowaniach w trudnych warunkach, co uczyniło ich prawdziwymi mężczyznami.
Dzis oficjalnie zostalismy przywitani na mszy sw. przez ksiedza i parafian. Sama zas msza tutaj jest niesamowitym przezyciem, w prawdzie odprawiana w jezyku Sepedi, ale zaangazowanie tutaj obecnych, bebny i spiew kobiet w stylu gospel robilo wrazenie.
Dzieci powoli sie zjezdzaja, jutro jeszcze kilka formalnosci i spraw organizacyjnych, a od wtorku ruszamy pelna para z badaniami maluchow! :)
Nasza gora, wysokosc ponoc ok 1700 m.n.p.m.
Na szczycie ;)
Aneta w swoim górskim żywiole :) pozdrowienia dla Was i powodzenia! marta
OdpowiedzUsuń